czwartek, 22 lipca 2010

Cool training...Cold Rain.... Coltrane.

To był początek lat 50-tych. Miałam wtedy może dziewiętnaście lat. Filadelfia. Jazzowy klub zaszyty w piwnicy w starszej części miasta nazywał się Red Rooster. Właściwie niedaleko miejsca, gdzie mieszkałam. Wszedł do klubu i zdjął kapelusz. Pojawił się nagle, a ja miałam jeszcze nienasycone uczucie zaszczytu się z nim spotkać. Z entuzjazmem i ogromnymi dreszczami, odkąd stał się kimś kogo naprawdę podziwiałam.
Sekcja grała już intro. Otworzył mały, czarny futerał i wyciągnął z niego sopran. Miłość od pierwszego dźwięku. Jego brzmienie, sposób w jaki grał, jego koncepcje… to był po prostu John. Wielki John we własnej osobie! Był jak bohater.
Czarne i białe kolory przenikały się wzajemnie. Ubrane w czarny płaszcz, kapelusz zakrywający dzikie spojrzenie. Słyszałam i czułam tę całą energię, która unosiła się bardzo wysoko. Choć nie mogę powiedzieć, że zapamiętałam dźwięki… Nie jego dźwięki. One pojawiły się wtedy i zniknęły zostawiając w środku coś co można nazwać zasianiem ziarna. To „coś” miało jeszcze urosnąć. Nie przymuszane do określonej wielkości, wysokości i koloru. Miało czekać.


Drugi raz zobaczyłam go w Bostonie.To był 59-ty.Dokładnie rok przed tym,kiedy chłopaki zaszyli się w studiu Atlantic i stworzyli ten najpiękniejszy cud. Tyner,Steve Davis,Elvin Jones-wszyscy siedzieli przy pierwszym stoliku przy scenie i słuchali Johna.A on,w swojej głowie,duszy i całym sposobie bycia w danym momencie miał już kolejny szalony pomysł na drugi set.

Zadzwonił budzik. Szybko spakowałam tłumik, w biegu wypiłam kawę i chwytając trąbkę wybiegłam z domu. Po niemal dwóch godzinach wdrażania się w pociągowy metronom stukający o tory byłam już na miejscu. Mała urocza knajpka na rozbudzenie zmysłów i nut..nut smakowych. Nim się obejrzałam, niebo przybrało barwy palonego drewna w ognisku. Było pięknie…gdzieś przy horyzoncie pomarańczowy przeplatał się z różowym, niebieski z fioletem. W powietrzu zapach lata, nie gorąca. Obok rozkładanej perkusji miotełki i filce, na klawiaturze stos nut, który i tak wylądował na podłodze w ramach wyjścia poza ramy. Palce kontrabasisty delikatnie dotknęły strun...flażolety. Strojenie... nastrój się na piękne dźwięki. Nagle z letargu wyrwały pierwsze dźwięki sopranu
"To brzmienie, sposób gry..." Sekcja kompletnie poleciała gdzieś nad dach, a sopran jeszcze wyżej. Do nieba. Granatowego, prawie czarnego - bo nic już nie było oczywiste.
These are a few of my favourite things

Brak komentarzy: