Sekcja grała już intro. Otworzył mały, czarny futerał i wyciągnął z niego sopran. Miłość od pierwszego dźwięku. Jego brzmienie, sposób w jaki grał, jego koncepcje… to był po prostu John. Wielki John we własnej osobie! Był jak bohater.
Czarne i białe kolory przenikały się wzajemnie. Ubrane w czarny płaszcz, kapelusz zakrywający dzikie spojrzenie. Słyszałam i czułam tę całą energię, która unosiła się bardzo wysoko. Choć nie mogę powiedzieć, że zapamiętałam dźwięki… Nie jego dźwięki. One pojawiły się wtedy i zniknęły zostawiając w środku coś co można nazwać zasianiem ziarna. To „coś” miało jeszcze urosnąć. Nie przymuszane do określonej wielkości, wysokości i koloru. Miało czekać.
Zadzwonił budzik. Szybko spakowałam tłumik, w biegu wypiłam kawę i chwytając trąbkę wybiegłam z domu. Po niemal dwóch godzinach wdrażania się w pociągowy metronom stukający o tory byłam już na miejscu. Mała urocza knajpka na rozbudzenie zmysłów i nut..nut smakowych. Nim się obejrzałam, niebo przybrało barwy palonego drewna w ognisku. Było pięknie…gdzieś przy horyzoncie pomarańczowy przeplatał się z różowym, niebieski z fioletem. W powietrzu zapach lata, nie gorąca. Obok rozkładanej perkusji miotełki i filce, na klawiaturze stos nut, który i tak wylądował na podłodze w ramach wyjścia poza ramy. Palce kontrabasisty delikatnie dotknęły strun...flażolety. Strojenie... nastrój się na piękne dźwięki. Nagle z letargu wyrwały pierwsze dźwięki sopranu
"To brzmienie, sposób gry..." Sekcja kompletnie poleciała gdzieś nad dach, a sopran jeszcze wyżej. Do nieba. Granatowego, prawie czarnego - bo nic już nie było oczywiste.
These are a few of my favourite things
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz